W pokoju Marii stało ogromne łóżko i proste biurko. Ponadto
stara komoda zaraz przy drzwiach, zdjętych jakiś czas temu z framugi. I lustro
od podłogi do sufitu, wąskie, lecz pozwalające zobaczyć całe odbicie nawet
najbardziej obfitej osoby.
Stos książek na parapecie, ułożony od najmniejszej do
największej, zasłaniał nieładne okno z bloku naprzeciwko. Jak się siedziało
przy biurku, to to okno wyglądało jak oczy kobiet Modiglianiego.
Tutaj autobusy nigdy się nie spóźniają, auta zatrzymują się przed
przejściem, zanim jeszcze pomyśli się o tym, że chce się przejść na drugą
stronę. Na pierwszej półce lodówki leżą sery i jogurty, na środkowej wędlina i
curry sild, a na samym dole są warzywa i czarny chleb. Magnesy na lodówce stoją
w szeregu, jak żołnierze podczas musztry. Słoiki w rzędzie – kolejno odlicz.
- O której wstajesz? – zapytała kiedyś Rahab, koleżanka ze
szkoły językowej.
- O szóstej. – powiedziała Maria, wzdrygając się.
- A co jesz na śniadanie? – kolejne wyuczone z podręcznika pytanie
padło z ust uroczej Kenijki.
- W dni powszednie jogurt z ziarnami zbóż, a w soboty i
niedziele jajko na miękko i pół grejpfruta. – odrzekła znudzona Polka.
Nie ma zbyt wiele możliwości – można zbudować ograniczoną
ilość wariacji z dostępnych elementów. Zaczyna brakować nowych, miąższem
ociekających słów, pięknych fraz i długich, szerokich głosek. Duński przypomina
dławienie się indyka tuż przed oddaniem ostatniego tchnienia. Przypomina też
klocki lego. Niby ujmujące w swojej prostocie, a jednak pozwalające stwarzać
zadziwiająco skomplikowane konstrukcje.
Każdego ranka na dnie kubka zostaje centymetr kawy z
odtłuszczonym mlekiem. Śpiąc w środku, Maria wychodzi na mroźne powietrze,
gorąca ciepłem prysznica i pachnąca świeżością, łapie spłycony oddech. Na szaliku
owiniętym w koło jej twarzy zamarza skroplone powietrze.
„Idzie zuch, wicher dmucha i do tyłu ciągnie zucha, ale zuch
się nie przejmuje i do przodu maszeruje.” Między siódmą pięć, a siódmą
piętnaście Maria słyszy w głowie te słowa, tę głupawą piosenkę z przedszkola. I
nie może się od niej uwolnić. Tutaj to ma swoją nazwę: ørentvist. A po polsku co? Uszny robal, skorek?
I pozostaje taka mała, a majestat tego wiatru ją przeraża.
Ciągnie nie wiadomo dokąd. Chmury przyciskają ją do zelandzkiej ziemi gdzieś
między Møllehusvej a Ringstedvej.
Kryta pływalnia olimpijska ma sześć torów i gładką, gumowaną
podłogę. Maria zanurza głowę pod taflą wody i próbuje przepłynąć kolejny basen.
Jej ciało staje się nieważkie, do pominięcia. W koło jest tylko woda, w uszach
tylko cichy szum. Miarowe ruchy rąk, miarowe bicie serca, miarowe minuty,
sekundy i tu jest wszystko kurwa miarowe. Miarowa deska klozetowa, miarowa
sznurówka do miarowego buta, miarowy uśmiech miarowego Duńczyka na miarowym
chodniku w miarowym miasteczku.
Dwa lata temu Maria lubiła patrzeć w ludzkie oczy, widzieć w
nich uśmiech i radość. Lubiła, kiedy te oczy pokazywały jej, że w środku jest
prawdziwa i piękna myśl, wartość czysta, niezmącona żadnymi stymulantami. Ale tutaj ludzie nie spoglądają prosto w oczy.
Maria także nauczyła się unikać ich spojrzeń. Od pewnego czasu odwraca wzrok
przed wścibskimi oczami ludzi, którzy mogliby za dużo z niej wyczytać. Chce
mieć w oczach firanki w kraju, gdzie nie istnieją firanki.
Maria powiesiła sobie w środku tabliczkę „Zaraz wracam”. Pół
roku to chyba wystarczająco długie zaraz, żeby znaleźć siebie w pustym pokoju.
Podobnie jak wystarczająca jest dieta z tartej marchewki i odtłuszczonego
mięsa, żeby pozytywnie wpłynąć na transcendentną część ja. W zdrowym ciele duch
musi być zdrowy.
Spacer wzdłuż brzegu morza, które delikatnie gładzi piasek,
a w oddali wąska cieśnina pomiędzy dwiema wyspami, cisza i spokój. I uśmiech na
twarzy w pierwszych promieniach wiosennego słońca. Maria idzie przy boku Jensa.
A on nie mówi nic. Spokojnie stąpa koło niej, nie zadając pytań. Arab na aukcji
w Janowie Podlaskim, miarowego stępa za masztalerzem.
- Duszno mi. – Maria przerwała ciszę szumu fal.
- Dżisz jest rzeszko. – odrzekł Jens z wyraźnie słyszalnym
akcentem.
Maria odwróciła głowę w stronę spokojnej wody. Na redzie
stał ogromny kontenerowiec, a w jej głowie huczało wzburzone Morze Północne: „Jak
ja mam mu wytłumaczyć, że jeżeli mi duszno, to nie chodzi tylko o brak
powietrza ani o temperaturę? Że to gra słów. Że jak świerzop, to świerzop? Że
jak chcę lody czekoladowe, to je jem i nie czekam do czwartku, bo lody są
drogie, a zęby się psują? I że jak idę ulicą to nie mam systemu oglądania
witryn sklepowych.” A Jens spoglądał na głupie mewy, wrzeszczące nad
śmietnikiem koło tekowego pomostu, z tą swoją stoicka miną Sfinksa. I z zadartym
nosem trollowego bałamuta, potomka Wikingów, z których został mu tylko rudawy
odcień brody.
Kangurzyca też jest ruda i ma trzy waginy. I nie nosi swoich
dzieci w środku zbyt długo, nosi je w torebce. To byłoby niehumanitarne w
ludzkim wydaniu. I dość odrażające. Poza tym sprytnie kopuluje, mając to
dziecko w torebce. Jakby przypadkiem gdzieś wypadło, drugie zapłodnione jajo,
będące w tym czasie w uśpieniu, w razie czego zastąpi pierwsze dziecko. Ryzyko
poronienia nie jest już tak bardzo psychicznie obciążające. Cykl rozrodczy trwa
i nowe kangurzątka co najwyżej mogą pojawić się z niewielkim, kilkutygodniowym
opóźnieniem.
Kiedy Maria zobaczyła w sedesie krwistoczerwoną wodę, poczuła
w piersiach tępe ściśnięcie. Jakby ktoś wepchnął jej całą bułkę w przełyk. I
jakby chciała ją zwymiotować, ale nie miała na to siły. Bezdech. Oddech.
Hiperwentylacja. Szpital. Metalowa nerka. Białe kitle. Instrumenty, pudełka,
formularze.
- Do widzenia. Dziękujemy za miły pobyt – powiedział lekarz
ze stoicka miną Sfinksa.
- Żegnam. – powiedziała Maria, kiedy położyła
trzydziestokilogramową walizkę na wagę na lotnisku w Kopenhadze, a Eva Jensen –
jak głosiła najradośniejsza na świecie plakietka na jej piersi – podała Marii
kartę pokładową.