środa, 30 października 2013

Kangurzyca


W pokoju Marii stało ogromne łóżko i proste biurko. Ponadto stara komoda zaraz przy drzwiach, zdjętych jakiś czas temu z framugi. I lustro od podłogi do sufitu, wąskie, lecz pozwalające zobaczyć całe odbicie nawet najbardziej obfitej osoby.  

Stos książek na parapecie, ułożony od najmniejszej do największej, zasłaniał nieładne okno z bloku naprzeciwko. Jak się siedziało przy biurku, to to okno wyglądało jak oczy kobiet Modiglianiego.

Tutaj autobusy nigdy się nie spóźniają, auta zatrzymują się przed przejściem, zanim jeszcze pomyśli się o tym, że chce się przejść na drugą stronę. Na pierwszej półce lodówki leżą sery i jogurty, na środkowej wędlina i curry sild, a na samym dole są warzywa i czarny chleb. Magnesy na lodówce stoją w szeregu, jak żołnierze podczas musztry. Słoiki w rzędzie – kolejno odlicz.

- O której wstajesz? – zapytała kiedyś Rahab, koleżanka ze szkoły językowej.

- O szóstej. – powiedziała Maria, wzdrygając się.

- A co jesz na śniadanie? – kolejne wyuczone z podręcznika pytanie padło z ust uroczej Kenijki.

- W dni powszednie jogurt z ziarnami zbóż, a w soboty i niedziele jajko na miękko i pół grejpfruta. – odrzekła znudzona Polka.

Nie ma zbyt wiele możliwości – można zbudować ograniczoną ilość wariacji z dostępnych elementów. Zaczyna brakować nowych, miąższem ociekających słów, pięknych fraz i długich, szerokich głosek. Duński przypomina dławienie się indyka tuż przed oddaniem ostatniego tchnienia. Przypomina też klocki lego. Niby ujmujące w swojej prostocie, a jednak pozwalające stwarzać zadziwiająco skomplikowane konstrukcje.

Każdego ranka na dnie kubka zostaje centymetr kawy z odtłuszczonym mlekiem. Śpiąc w środku, Maria wychodzi na mroźne powietrze, gorąca ciepłem prysznica i pachnąca świeżością, łapie spłycony oddech. Na szaliku owiniętym w koło jej twarzy zamarza skroplone powietrze.

„Idzie zuch, wicher dmucha i do tyłu ciągnie zucha, ale zuch się nie przejmuje i do przodu maszeruje.” Między siódmą pięć, a siódmą piętnaście Maria słyszy w głowie te słowa, tę głupawą piosenkę z przedszkola. I nie może się od niej uwolnić. Tutaj to ma swoją nazwę: ørentvist. A po polsku co? Uszny robal, skorek? I pozostaje taka mała, a majestat tego wiatru ją przeraża. Ciągnie nie wiadomo dokąd. Chmury przyciskają ją do zelandzkiej ziemi gdzieś między Møllehusvej a Ringstedvej.

Kryta pływalnia olimpijska ma sześć torów i gładką, gumowaną podłogę. Maria zanurza głowę pod taflą wody i próbuje przepłynąć kolejny basen. Jej ciało staje się nieważkie, do pominięcia. W koło jest tylko woda, w uszach tylko cichy szum. Miarowe ruchy rąk, miarowe bicie serca, miarowe minuty, sekundy i tu jest wszystko kurwa miarowe. Miarowa deska klozetowa, miarowa sznurówka do miarowego buta, miarowy uśmiech miarowego Duńczyka na miarowym chodniku w miarowym miasteczku.

Dwa lata temu Maria lubiła patrzeć w ludzkie oczy, widzieć w nich uśmiech i radość. Lubiła, kiedy te oczy pokazywały jej, że w środku jest prawdziwa i piękna myśl, wartość czysta, niezmącona żadnymi stymulantami.  Ale tutaj ludzie nie spoglądają prosto w oczy. Maria także nauczyła się unikać ich spojrzeń. Od pewnego czasu odwraca wzrok przed wścibskimi oczami ludzi, którzy mogliby za dużo z niej wyczytać. Chce mieć w oczach firanki w kraju, gdzie nie istnieją firanki.

Maria powiesiła sobie w środku tabliczkę „Zaraz wracam”. Pół roku to chyba wystarczająco długie zaraz, żeby znaleźć siebie w pustym pokoju. Podobnie jak wystarczająca jest dieta z tartej marchewki i odtłuszczonego mięsa, żeby pozytywnie wpłynąć na transcendentną część ja. W zdrowym ciele duch musi być zdrowy.

Spacer wzdłuż brzegu morza, które delikatnie gładzi piasek, a w oddali wąska cieśnina pomiędzy dwiema wyspami, cisza i spokój. I uśmiech na twarzy w pierwszych promieniach wiosennego słońca. Maria idzie przy boku Jensa. A on nie mówi nic. Spokojnie stąpa koło niej, nie zadając pytań. Arab na aukcji w Janowie Podlaskim, miarowego stępa za masztalerzem.

- Duszno mi. – Maria przerwała ciszę szumu fal.

- Dżisz jest rzeszko. – odrzekł Jens z wyraźnie słyszalnym akcentem.

Maria odwróciła głowę w stronę spokojnej wody. Na redzie stał ogromny kontenerowiec, a w jej głowie huczało wzburzone Morze Północne: „Jak ja mam mu wytłumaczyć, że jeżeli mi duszno, to nie chodzi tylko o brak powietrza ani o temperaturę? Że to gra słów. Że jak świerzop, to świerzop? Że jak chcę lody czekoladowe, to je jem i nie czekam do czwartku, bo lody są drogie, a zęby się psują? I że jak idę ulicą to nie mam systemu oglądania witryn sklepowych.” A Jens spoglądał na głupie mewy, wrzeszczące nad śmietnikiem koło tekowego pomostu, z tą swoją stoicka miną Sfinksa. I z zadartym nosem trollowego bałamuta, potomka Wikingów, z których został mu tylko rudawy odcień brody.

Kangurzyca też jest ruda i ma trzy waginy. I nie nosi swoich dzieci w środku zbyt długo, nosi je w torebce. To byłoby niehumanitarne w ludzkim wydaniu. I dość odrażające. Poza tym sprytnie kopuluje, mając to dziecko w torebce. Jakby przypadkiem gdzieś wypadło, drugie zapłodnione jajo, będące w tym czasie w uśpieniu, w razie czego zastąpi pierwsze dziecko. Ryzyko poronienia nie jest już tak bardzo psychicznie obciążające. Cykl rozrodczy trwa i nowe kangurzątka co najwyżej mogą pojawić się z niewielkim, kilkutygodniowym opóźnieniem.

Kiedy Maria zobaczyła w sedesie krwistoczerwoną wodę, poczuła w piersiach tępe ściśnięcie. Jakby ktoś wepchnął jej całą bułkę w przełyk. I jakby chciała ją zwymiotować, ale nie miała na to siły. Bezdech. Oddech. Hiperwentylacja. Szpital. Metalowa nerka. Białe kitle. Instrumenty, pudełka, formularze.

- Do widzenia. Dziękujemy za miły pobyt – powiedział lekarz ze stoicka miną Sfinksa.

 

- Żegnam. – powiedziała Maria, kiedy położyła trzydziestokilogramową walizkę na wagę na lotnisku w Kopenhadze, a Eva Jensen – jak głosiła najradośniejsza na świecie plakietka na jej piersi – podała Marii kartę pokładową.