czwartek, 28 listopada 2013

Inni



To nie był normalny dom. Ojciec nosił brodę i w samym końcu socjalizmu był w Ameryce. Dostał paszport! Do tego umiał naprawić telewizor, znał angielski i ładnie się wysławiał po polsku. Nie pił wódki, więc z góry był podejrzany. Do czasu, kiedy w okolicy nie rozpanoszyli się świadkowie Jehowy, Adam mógł być Żydem. A potem to trudno powiedzieć, chociaż - wiadomo, że dla niepoznaki – dzieci były chrzczone i u pierwszej komunii też były. Matka też jakaś taka czarna, a cera blada. I to nazwisko.
- Na pewno Żydy, na brodę tylko popatrz! – szeptała za plecami w warzywniaku okutana w stare futro kobieta.
Jakby nawet i Żydzi, to czy oni są głusi? W każdym razie podejrzana rodzina krążyła po Polsce przez jakiś czas. Naprawdę odstawali od reszty. Ania sama szyła sobie sukienki z kolorowych materiałów, a Adam nosił w klapie opornik. Dziwadła. Kiedy wyprowadzili się do Szczytna, gdzie Adam pracował w zakładach elektronicznych, zaczęli dostawać tajemnicze paczki. Jakaś pani z Niemiec Zachodnich napisała list, że chce im pomagać, znalazła gdzieś ich nazwisko i adres. Musieli tylko napisać, co im najbardziej potrzebne. I choć Ania miała pewne opory, w końcu gdy na półkach sklepowych nie było nic oprócz octu i musztardy, a kolejki po papier toaletowy ciągnęły się jak glut przedszkolaka, napisała, że potrzebuje proszek do prania i że w ogóle wszystko się przyda, bo ich dwuletni syn ma masło i żółty ser na wydział. A oni jakoś dadzą radę.
Paczki przychodziły regularnie, zasilając ich w naprawdę niezbędne rzeczy. I kapcie dla Karolka, i mleko w proszku, i wymarzony proszek Omo. Chociaż wytłumaczyli, że nic ich z Niemcami nie łączy, a nazwisko to historyczne zaszłości, pani i tak chciała pomagać i zostać sobie anonimowym darczyńcą.
Sąsiedzi ich lubili, a oni lubili sąsiadów. Można było u tej dziwnej rodziny przechować wódkę za zasłoną w dużym pokoju, jak się miało problemy z piciem i chciało się zachować zapas na cały miesiąc. Można było się wymienić i za kartki na czekoladę dostać te na wódkę. W końcu można ich nawet było poprosić o rzucenie okiem na dziecko, jakby co. Okazali się całkiem normalni.
Karolek w końcu urósł i miał iść do pierwszej komunii. Mieszkali już zupełnie gdzie indziej, ale tam ich rodzinę się znało od pokoleń. Jedni mówili, że to porządni ludzie, a inni, że podczas wojny dziadek szabrował. Jeszcze inni mówili, że to Volksdeutsche, co absolutnie nie wchodziło w grę. Dziadek Adama służył w armii carskiej, a zamiast picia kawy wiedeńskiej palił machorkę. Nie zdarzało mu się też mówić „Ach, so…”, ale często nukał. Tylko to nazwisko.
Ania poszła na zebranie na plebanię. Oczywiście proboszcz miał przygotować dzieci do sakramentu przyjęcia Chrystusa, jako że to on miał największe ku temu zdolności w tej małomiasteczkowej parafii. Bełkot. Tak go nazywały dzieci, bo przeszedł udar i nie doszedł do pełnej sprawności. Rzeczywiście zrozumienie jego mowy wymagało sporej koncentracji. Choć z trudem, Ania zrozumiała, że warunkiem do dopuszczenia dziecka do komunii jest podpisanie dokumentu, w którym zobowiązuje się nie podawać alkoholu podczas przyjęcia po uroczystości w kościele.
„Czemu nie miałabym podać koniaku do deseru” – Ania zaczęła rozmyślać, a lista krążyła między rodzicami. W domu alkohol pojawiał się na stole rzeczywiście bardzo rzadko, jako rarytas, synonim luksusu, który chwilowo był nieosiągalny. Dlatego Ania nie widziała nic zdrożnego w koniaku do tortu kawowego, będącego w jej przekonaniu doskonałą nagrodą za dzielne wkuwanie przez Karolka tych litanii, formułek i aktów wiary. Tort także chciała nasączyć odrobiną spirytusu. Taki miała przepis. Kiedy lista doszła do niej, nie podpisała. Inna. Już się przyzwyczaiła przez lata, że jest inna, więc nie za bardzo przejęła się spojrzeniami rzucanymi przez pozostałych rodziców w jej stronę, ale je zauważyła. Nawet gdyby była Żydem albo Jehówką, to nie jest ślepa.
Bełkot dał się przekonać argumentom Ani i zrozumiał to, bo choć był małomiasteczkowym księdzem, był też rozsądnym i prawym człowiekiem. Natomiast gdy Ania wychodziła z zebrania, eleganckie panie w garsonkach i jesionkach, uprzednio podpisawszy listę zobowiązań, właśnie omawiały ile litrów wódki na głowę przygotować na uroczysty obiad i skąd wziąć kartki.
Ania w swojej prostoduszności nawet chciała się wymienić na kartki na masło, bo przydałoby się go trochę więcej do kremu do tego kawowego tortu, ale jakoś się powstrzymała i poszła sobie w swoją stronę. Luty był jak zwykle zimny, a ludzie dogrzewali się, jak mogli, więc tę szarość i beznadzieję potęgował jeszcze zapach zimna opalanego węglem, odpadające tynki i nieświecące latarnie przy drodze. Szarość ogarnęła świat.
Agatka miała wtedy rok i zaczęła mówić, Karolek szykował się do pierwszej komunii. Przez całą zimę szlifował katechizm – na wyrywki. To nie był normalny dom. W tym domu bardzo dużo rozmawiało się z dziećmi. O miłości, złu i śmierci. O pieskach, kotkach i beznadziei. I o lawendzie, zapachu bzu i naftaliny. Marzyło się też o tym, że kiedyś to się wszystko skończy i wreszcie będzie normalnie.
Chociaż Ania i Adam nie pamiętali z autopsji, co to znaczy normalnie, bo doświadczyli tylko żelaznej kurtyny, wyrobów czekoladopodobnych w opakowaniu zastępczym i szarego tynku szarych miast, to wierzyli, że paczki i pocztówki z całego świata nie mogą kłamać. Chcieli dobra i wolności dla swoich dzieci, kochając jednocześnie ten smutny kraj nad Wisłą. Kraj zakłamania, błota i kartoflisk zasiedlonych przez dewizową stonkę.
Jako produkt wolnościopodobny w opakowaniu zastępczym, wybrali w końcu połowiczną emigrację. Ani i dzieciom żyło się lepiej, mieli się w co ubrać. I wtedy to już odstawali nie trochę i nie z fanaberii kolorowych falbanek, ale na całego. Zamiast granatowego ortalionu na śnieg, Agatka miała fioletowo-różowo-żółty kombinezon w kratkę. Nawet w katalogach Quelle takiego się nie dało zobaczyć. Tylko Ania czasem płakała wieczorami, nie dając sobie rady bez męskiego wsparcia. Szczególnie wtedy, kiedy w aptece nie mogła kupić podpasek, nawet spod lady. I pisała długie listy do Ameryki, a od czasu do czasu jeździła do Lublina na rozmowę kontrolowaną przez telefon połączony drutem z drugim końcem Oceanu Atlantyckiego. I Karolka i Agatkę też zabierała ze sobą. A dzieci czekały na ten fragment taty, jak na Boże Narodzenie, albo i bardziej. Tata to już nie była broda, pociągła twarz i jogurt z owoców leśnych, przynoszony po pracy. Tata był głosem i jakąś taką hybrydą Ameryki, paczek i kalendarza z Myszką Miki.
Aż pewnego dnia wrócił. Karol miał już trzynaście lat i przechodził właśnie mutację. Czekał na ten dzień z drżących sercem. Wiedzieli, że Adam wróci po świętach, a przed świętami przyśle paczkę. A tu paczka okazała się Adamem! Ania pobladła jeszcze bardziej z tego szczęścia, a Agatka obchodziła tatę jak intruza przez jakieś trzy dni. Wstydziła się go, nie znała tego obcego pana, siedzącego na obrotowym fotelu. Widziała go na zdjęciach, znała jego głos, ale on był jakiś inny.
Dopiero po Nowym Roku Agatka wygrała wyścigi na sankach, a Adam stał na górze i puchł z dumy.
- Nieźle ten pana chłopak sobie radzi – powiedział do niego jakiś facet w szarym palcie.
- To moja córka – odpowiedział z nieukrywaną radością, a Agatka to słyszała. Dopiero wtedy uznała, że to naprawdę jest ten sam tata, który kupował kiedyś jogurt, jak się przesiadał pod mleczarnią, gdy wracał z pracy do domu. 


środa, 27 listopada 2013

Myszka



- Agatko, podaj mi pół pączka – babcia poprosiła, nie podnosząc oczu znad dzierganego obrusa.
- Pół?
- Pół tylko, bo jestem i tak gruba – babcia uśmiechnęła się i odłożyła robótkę na bok.
Tym razem obrus na Boże Narodzenie, który nie wiedzieć czemu babcia haftowała w środku karnawału, miał na sobie domki, a na całej ich połaci połyskiwał złoty śnieg. Myszka skądś zdobyła złotą metaliczną nitkę i postanowiła ją wykorzystać. Myszka była szara i włosy miała takie białe, chociaż kiedy przesadziła z płukanką wyglądała, jakby maczała się w kałamarzu na fioletowy atrament. I wszystkie jej swetry były szare, nawet w tych durnych szarych czasach umiała sobie jakoś znaleźć szare buty.
- Myszko – powiedziała Ania – idę na targ, Agatka zostaje.
- Hurra! – Agatka ślizgała się po skrzeczącym parkiecie w wełnianych kapciach i udawała, że jest łyżwiarką figurową i  właśnie miała wykonać podwójny tullup, kiedy wykonała słodkie klapen dupen, a jej wyimaginowana przezroczysta sukienka z kryształkami prysła równie szybko, jak strącona szklanka z wodą.
- Idź do kuchni po ścierkę i zmień kapcie na twarde – babcia szybko wydała polecenie, a Agatka grzecznie i bez pośpiechu poszła do kuchni długim korytarzem, pełnym książek.
W normalnych warunkach na pewno zatrzymałaby się przy tej małej książce z zieloną obwolutą i psem na okładce. Pies w rzeczywistości i po latach okazał się rzeźbą bezgłowej Nike z serii wydawnictwa Czytelnik, ale na razie była to głowa foksteriera, konkretnie Ledy z pierwszego piętra.
Kiedy posprzątała, weszła babci na kolana. Ona wciąż siedziała w fotelu koło radia, a przecież były co najmniej dwa powody, dla których chciało się siedzieć na tym fotelu. Babcia była taka mięciutka i miła w dotyku. I miała taką skórę w różyczki, jakie mróz malował na szybie. Poza tym babcia siedziała koło szuflady. A tam było wszystko: kalkulator, szydełko, notesik i ołówki, z których większość była połamana, ale jaka to fantastyczna zabawa je wszystkie naostrzyć, były tam żyletki, spinacze, taśma krawiecka, lupa w szarej ramce i wielka kostka do gry.
Myszka usiadła bokiem, a Agatka szperała w szufladzie w najlepsze. I już prawie skaleczyłaby się żyletką, gdyby nie ciepłe słowa:
 - Agatko, podaj mi pół pączka.
- Pół?
- Pół tylko, bo jestem i tak gruba.
Agatka wstała, podeszła do stołu i przecięła nożem czwartego już pączka. A babcia wciąż nie wstawała z fotela i przeszła do haftowania kapiących świec przy stroikach na każdym rogu lnianego obrusa. Miała bladoróżową mulinę, a świeczki wyglądały tak jakoś głupio koło tych dwóch bombek.
W telewizji zaczęła się jazda figurowa na lodzie. Axle, tullupy, salta. Agatka skakała po złożonych kołdrach i poduszkach, a babcia dziergała i dziergała.
- To ja pójdę do kuchni – w końcu babcia oderwała się od fotela, co niezmiernie ucieszyło Agatkę, bo teraz mogła jeszcze otworzyć drugą szufladę, gdzie były trefle, kara i piki. I mogła sobie pokręcić gałką od radia. Rzecz jasna jak słońce – hejnału z Krakowa lepiej słuchać na głośniejszy głos.
W domu zaczynało pachnieć jedzeniem, czyli radością. Nie ważne, jakie to jedzenie by nie było, babcia zawsze robiła wszystko z dużą ilością masła, ziemniaków i miłości. I wszystko smakowało każdemu! Nie było takiego w okolicy, który by nie czuł zapachów kuchni Myszki nawet przez otwarte okno z drugiego piętra.
O czternastej ktoś zapukał do drzwi. Wujek Zaściennik jak co dzień przyszedł elegancki i szarmancki. Ucałował Myszkę w rączkę, Agatkę pogłaskał po głowie i usiadł po dłuższej stronie stołu. Jadł wyprostowany, jak przystało na żołnierza AK. Miał jakieś 90 lat, wyglądał na 80, a zachowywał się na 65. Tak myślała Agatka, a babcia to nie wiadomo co myślała, bo była w kuchni.
- Nakryjesz do stołu Agatko?
- Oczywiście, babciu – odpowiadała i układała sztućce, talerze i szklanki, serwetki i solniczkę z pieprzniczką. Prawie co dzień, bo rzadko kiedy jej tu nie było. Obiady u babci dawały jej poczucie przynależności do rodziny i czasu. O czternastej na Waryńskiego.
Po obiedzie była zawsze partyjka ogona albo remibrydża. Dziadek Tadek zwykle siadał bokiem i zakładał nogę na nogę, niecierpliwiąc się już na jego poobiednią drzemkę. Ale partyjkę wytrzymywał. Agatka zwykle wygrywała, bo szła jej karta. Wujek Zaściennik czasem opowiadał jakieś historie, a czasem nie opowiadał nic, tylko popijał swoją brązową jak oczy Agatki herbatę, do której wsypywał pięć łyżeczek cukru. Pięć łyżeczek! Agatka najpierw myślała, że się przeliczyła, ale gdy sprawdziła swoje obliczenia jakieś dziesięć razy, wiedziała, że ma rację. Sama nie słodziła herbaty, więc to wydawał jej się nierealne. Potem wujek wycierał sobie usta materiałową chusteczką w kratkę i szedł za ścianę.
Myszka po zmywaniu wracała do fotela, dalej wbijając igłę w len. Raz koło razu. Nie byłoby w tym nic pasjonującego, gdyby nie fakt, że Myszka praktycznie była ślepa. Jej oczy wyglądały jak zabliźnione koraliki w kolorze błękitu, który zaszedł mgłą.
- Agatko nawiń mi nową nitkę – często prosiła, a wnuczka zawsze jej pomagała. W pozostałych chwilach Agatka przeglądała pocztówki. Cała szafka wypełniona była nimi po brzegi. Takie stare, jeszcze przedwojenne można było od razu poznać po innych rysunkach. Nie wiadomo do końca co było w nich takiego innego, ale coś było.
Agatka przekładała sobie te pocztówki z pudełka po butach do innego pudełka, segregowała na te przyrodnicze, te z pomnikami, te bożonarodzeniowe i te wielkanocne – i jeszcze na te z Ameryki, z Indii i z Japonii. Dziadkowie mieli rozległe znajomości, sprawdzane przez cenzurę.
- Babciu, a co to jest cenzura? – pytała Agatka.
- A to tacy wścibscy ludzie – odpowiadała babcia.
- Aaa…
I Agatka widziała wtedy starą babę z kolejki w zielonej budce, która wypytuje ile Agatka ma lat, czy chodzi do szkoły, jak ma na imię jej brat i po co jej aż dwa kilo kiszonej kapusty. Widocznie to była ta Cenzura.
Babcia czasem wyciągała spod siedzenia fotela jakieś inne kartki, ale tych Agatka nie mogła czytać. Najciekawsza była zakazana szafka. Tam z fotografii uśmiechali się dziadkowie, gdy byli jeszcze bardzo młodzi, czyli w czasach prehistorycznych, kiedy Agatki jeszcze nie było nawet w planach. Dziadek w swetrze z jeleniami palił papierosa, leżąc na łóżku, babcia na łące stała pod wiatr i miała włosy jak siano.
- A ta mała dziewczynka na balkonie, to kto to? – pytała Agatka.
- To twoja mama – babcia uśmiechała się i po cichu, tak żeby nie obudzić przykrytego „Przekrojem” dziadka, który przecież wcale nie spał, opowiadała historie tak fantastycznie odległe, że aż niemożliwe. I nie były to bajki o jakichś czerwonych kapturkach, ale o najprawdziwszej mamie, gdy miała niebieskie sukienki, siadała w pierwszym rzędzie w teatrze i uwielbiała balet. O mamie, która malowała obrazy, piekła ciasta, chodziła na spacer w białych rękawiczkach i była prawdziwą damą.
- Moja mama? – pytała Agatka z niedowierzaniem, bo nie wiedziała, że mama, wkładająca co dzień rzeczy do pralki, była artystką, obdarzoną niezwykłą wrażliwością, że ta mama, co dzień smażąca kotlety i wyrzucająca śmieci w kubełku, mogłaby nosić białe rękawiczki.

***
Babcia poszła prosto do nieba. Bez zbędnych przesłuchań i sprawdzania przez cenzurę, w dzień Zesłania Ducha Świętego. Wolna i szczęśliwa. Na jej grobie jest metalowa róża, taka sama, jak ta w jej przezroczystej zapalniczce z drugiej przegródki w szarej torebce z łatek. To nią zawsze podpalała znicz na grobie swojej mamy.

niedziela, 24 listopada 2013

Pędraki



- Dziadku, po co zbieramy te pędraki? – zapytała brązowooka dziewczynka, podnosząc z liścia ziemniaka kolejną larwę do swojego Małego plastikowego wiaderka.
- To są szkodniki – po chwili odsapnął dziadek, pochylony w drugim rzędzie kartofliska.
- A nie możemy ich po prostu rozdeptać?
- One są za sprytne na rozdeptywanie – odpowiedział dziadek i dalej przeglądał liście.
Pędraki były tłuste i pękate. Ale Agatka się ich nie brzydziła, bo w dotyku były elastyczne i przede wszystkim nie były obślizgłe. Obślizgłe robale są najgorsze do dotykania, ale takie suche to całkiem przyzwoite robaki.
- I co później z nimi zrobimy?
- Oj, zobaczysz – dziadek odchrząknął i wrócił do pracy.
Agatka też zbierała dalej, sprytnie wychwytując paluszkami wszystkie pędraki, co do jednego. Nikt nie był bardziej dokładny niż ona. Ogródki zakładowe były niewielkie, pięć grządek ziemniaków, dynie, kabaczki, dwa rzędy pomidorów, a w szklarni jedna półka z konspektami. Uwielbiała chodzić z dziadkiem do ogródka. Po pierwsze nikt jej nie pilnował za bardzo. Był płot i ścieżki – to one wyznaczały granice rzeczywistości. I była dziura w płocie na drugą stronę ogródka, gdzie rósł orzech włoski, maliny, poziomki i gdzie miał działkę „Wujek Zaściennik”. Po drugie był hydrant i kamienny krąg, a zatem wyścigi ślimaków, picie lodowatej wody, która smakowała żelazem i moczenie nóg w gorący dzień. Po trzecie był kompost.
- Babciu, dlaczego zbieramy te resztki? – zapytała kiedyś Agatka, gdy babcia do plastikowego kubełka wrzucała obierki i nać marchewki.
- To na kompost.
- Aaaa…
Kompost był najbardziej śmierdzącą górką, jaką można było zobaczyć w Puławach. Był mniejszy niż Sybilla czy Zielona, ale śmierdział najbardziej. Poza tym trzeba go było przekopywać i grabić. Co dzień. Agatka miała specjalną grackę na krótkiej rączce i małe grabki. Ale nie takie jak dziecięce plastikowe grabki do piaskownicy, miała prawdziwe metalowe grabki na drewnianym trzonku, z którego kiedyś wchodziły drzazgi w dłonie, a teraz już był gładki i wyślizgany. W kompoście najciekawsze było to, że jak się go przekopywało, to można było natrafić na skorupkę od jajka albo na kawałek marchewki. No i żyły tam małe wije, normalne dżdżownice i rosówy. Chłopaki lubiły rosówy, ciągle o nich gadały, że najlepsze na ryby i że takie obrzydliwe, ale chłopaki nie miały wstępu do ogródka. A Agatka miała tam stałą rezydenturę ze szczególnymi uprawnieniami.
Mogła na przykład zjadać poziomki od pani Marysi, podkradać morele od pani Ani i wyrywać rzodkiewki od pana Wacka. Przede wszystkim rzodkiewki i marchewki prosto z gruntu miały jedną zaletę. Trzeba było skorzystać z myjki, żeby pozbyć się resztek ziemi. A poza tym chrupały tak, że aż w głowie hałasowało.
- No i co z tym wiaderkiem teraz? – krzyknęła do dziadka, stojącego na drugim końcu grządki.
- Postaw koło szklarni, już kończę.
Dziadek wziął trzy stare deski pomalowane farbą olejną i wystawały z nich gwoździe. Farba odprysnęła co najmniej pięć razy, a każda kolejna warstwa miała inny odcień beżu. Wziął też jakieś suche patyki, łodygi i liście. I stary „Przekrój”, którym zwykle nakrywał się po poobiednej drzemce na narożniku, udając że czyta. A potem ni stąd ni zowąd mówił do Agatki:
- Gdy spałem śnili mi się moi zadkowie…
- Kto to są zadkowie? – pytała mała ciekawska dziewczynka.
- To samo co przodkowie, ale przodkowie to głupi wyraz, mi się śnili zadkowie.
- Aaa… - wpatrzona w dziadka dziewczynka rozdziawiała buzię w uwielbieniu.
No i dziadek wziął te kartki, poskręcał w kłębki. Agatka też mu pomagała lepić gazeciane kulki. I w końcu poskręcali tych kulek mnóstwo i poutykali je między gałęzie. Choć powszechnie wiadomo, że dzieci plus zapałki równa się pożar, w ogródku to Agatka była gromowładnym piromanem. Ognisko zaczęło płonąć i dymić jak szalone. Łodygi od pomidorów  wyginały się w płomieniach, zaczynały tlić się liście, a deski zostały ogarnięte przez zielone języczki. To przez tę farbę, tak mówił dziadek.
I kiedy stali sobie tak przy ognisku we dwoje - białowłosy Einstein z obrazka, Woody Allen z telewizora, zwykły dziadek Tadek, który napisał rozprawę doktorską o szczepie bakterii glebowych Rhizobium, wiążących azot z gleby u roślin motylkowych, i mała dziewczynka, przedszkolak z cieniutkimi warkoczami i opaloną na brązowo buzią, ogarniało ich ciepło i spokój.
W końcu dziadek poszedł pod szklarnię i przyniósł dwa wiaderka pędraków.
- Agatko, bądź cicho. Usłyszysz muzykę śmierci.
I zaczął wrzucać te pędraki do ogniska po jednym, a one pykały jak otwierana właśnie puszka z sokiem z Agrohansy. A jak wrzucał garść następowała kanonada kapiszonów z odpustu. A jak wrzucił wszystkie, to skwierczały skwarki na patelni u babci Dzińdzi.
***
- Tato, masz gościa.
- Dziadku to ja – powiedziała Agata, kiedy przyszła w odwiedziny do dziadka, leżącego w łóżku w małym pokoju. – A to mój syn.
Na chwilę podniósł głowę i spojrzał zamglonymi, mętnymi oczami bez żadnego wyrazu na dziecko.
- Jaki ładny malec – wymamrotał bezzębną paplaniną i znów odszedł gdzieś w głąb. Mały suchy orzeszek, ukochany wróbelek. Zagubiony nie wiadomo gdzie.  

sobota, 23 listopada 2013

Słonecznik



- Wujku! Przecież nie wolno kraść! – Agatka krzyknęła przerażona, kiedy ostrze noża już było w połowie łodygi słonecznika.
- Jak do jedzenia to wolno – odpowiedział lekko łysiejący Roman.
- Przecież nie jesteśmy głodni, prawda? – zapytała rezolutnie.
- Daj spokój – odparł i dokończył przecinanie kruchej nogi słonecznika.
W środku była pusta, a w dotyku lekko szorstka. Kiedy wujek odciął kwiat i poszedł za miedzę, żeby usunąć słonecznikowe farfocle, Agatka wzięła łodygę i patrzyła przez nią na chmury, na stodołę Mariana i na studnię tuż obok.
- Widzisz, jaki dojrzały? Czarniutki – pokazał triumfalnie wujek. – Wyrzuć tego badyla.
Przełamał słonecznik na pół, dał Agatce do małych rączek wielką połówkę dojrzałego słonecznika. Szli i łuskali ziarenka, a nad nimi latały jaskółki i pachniało świeżo skoszonym sianem.
- Wujku, a czyj to był słonecznik?
- Niczyj – odpowiedział pewny siebie. – Przy drodze rósł, był niczyj.
- Ale to jest łąka pana Stogi. – „Skąd ta pięciolatka tak zawsze wszystko wie, zaczyna mnie wkurzać” – pomyślał Roman, a powiedział:
- Łąka może i tak, ale słoneczniki bezpańskie.
Końcówka sierpnia była wyjątkowo upalna i ładna. Tumany kurzu unosiły się za każdym przejeżdżającym przez pole rowerem. Było pusto, jak okiem sięgnąć krajobraz nie przedstawiał nic ponad to, co stworzyła natura. Dopiero za krzakami na samym końcu łąki zaczynała się wieś.
Szli i skubali tego słonecznika, a palce Agatki zaczynały się robić czarne i szorstkie.
- O, masz żałobę po kocie! – zaczął się śmiać z Agatki.
- Nie mam kota. Jak mogę mieć żałobę?
- No mówi się tak tylko – śmiał się jeszcze bardziej. I wyciągnął z kieszeni fajkę. Prawdziwą z orzechowego drewna. Wujek Romek robił fajki sam, zawsze miał jakąś ładną, wyjątkową i zawsze tak ładnie pachniało tytoniem, gdy sobie pykał. Pyk, pyk…
Szli i skubali słonecznika, Roman raz na jakiś czas pyknął fajkę. Jego broda wokół ust była lekko żółtawa. Agatka nie wiedziała, ile wujek ma lat, ale na pewno był bardzo stary. Musiał być stary, skoro miał brodę. I taki brązowym był na twarzy, ciocia mówiła, że ogorzały.
Ciocia nie była żoną wujka, tylko jego siostrą.
- No to jak to, ciocia to nie jest żona wujka? – zapytała Agatka zdziwiona mamy, gdy jej tłumaczyła te wszystkie rodzinne zawiłości.
- No tak, koń to nie jest mąż krowy, a też razem mieszkają. Aha. – Agatka coraz wyraźniej zaczynała rozumieć o co chodzi w parach i opozycjach. Aha.
Kiedy doszli na podwórko, ciocia już czekała przy drewnianym płocie.
- Roman, zgłupiałeś? – spojrzała na niego ze złością w oczach. – Przyjeżdżasz i tylko mi wstydu narobisz.
- Ale o co ci chodzi? – Roman z powagą patrzył na ciocię i pykał sobie fajką, a Agatka skubała słonecznika palcami w kolorze ziemi zmieszanej z wodą.
- Już mi Stogowa doniosła. Ukradłeś im słonecznika.
- Daj spokój – powiedział wujek i poszedł na ławkę pod drewnianym płotem. Wziął miskę z wodą deszczową z beczki, kostkę wyschniętego mydła, zdjął skórzane stare sandały i zaczął sobie moczyć nogi.
Agatka usiadła obok i cała aż się trzęsła. To jak to tak, była złodziejką. Najstraszniejsza rzecz na świecie. Nie wolno kraść! Raz dziewczynka ukradła jej ukochaną Kler. I potem mówiła, że to jej. I Agatka od tej chwili wiedziała, że kradzież to coś strasznego, że nie wolno kraść, zabierać i nie oddawać. I że jak się pożycza, to zawsze się oddaje w nienaruszonym stanie. A wujek i ona – oni okradli państwa Stogów. Jak ona teraz sobie z tym poradzi. Będzie żyć z piętnem złodzieja do końca życia. Dobrze, że nie są w Azji, bo tatuś mówił, że tam za kradzież obcinają ręce. Ale Radoryż to chyba jeszcze nie Azja, prawda?
Woda w misce wujka zrobiła się sino-fioletowa, a na wierzchu zaczął się tworzyć mydlany kożuch. I wtedy Roman wziął swoją połówkę słonecznika, odłamał wyskubany kawałek i zaczął nim szorować spękane pięty:
- Widzisz Agatko? To idealna szczotka do pięt taki słonecznik. Nie rozumiem, dlaczego ludzie tego nie doceniają.
- Aha – odpowiedziała mu, ale wciąż wiedziała, że ten wujek Roman to nie jest dobry człowiek, że to jest ziółko. Niezłe ziółko. Jeszcze kilka chwil temu, przed słonecznikową aferą, lubiła go, bardzo się jej podobał, bo wyglądał jak święty z obrazu, który wisiał w salonie nad stołem. A teraz go nie tylko nie lubiła, ale się go trochę bała, bo to był rzezimieszek. I złodziej. I ona też była złodziejką. Czuła się wrobiona.
Ciocia zresztą dała jej reprymendę, jak mówiła babcia, że przecież mogła powstrzymać wujka, że to wstyd przed wszystkimi, że ona zaprasza ich w gości, a oni jej tyłu na wsi porobią. Miała rację. Wstyd. I hańba.
Agatka poszła do kuchni, gdzie ciocia właśnie zaczęła smażyć racuchy na kolację. Pachniało masłem i Agatka już się cieszyła na samą myśl o pysznych, chrupiących placuszkach.
- Ciociu, ja cię przepraszam – powiedziała ze skruchą – ja nie chciałam, ja nie będę już kradła, nigdy nie będę.
- Dobrze, kochanie – powiedziała ciocia – ale ten Romek to już przesadza, naprawdę. – I wróciła do patelni i łopatki.
Agatka jeszcze kilka dni chodziła skruszona i nie mogła sobie dać rady z tym słonecznikiem. Nie chciała też spotkać na polnej drodze pani Stogowej albo jej męża. Jak tu żyć z takim piętnem? Na pewno będzie miała znak na czole, Z jak złodziej. Przeglądała się w lustrze, myła to czoło, szorowała i chyba się udało, bo znaku ani widu, ani słychu.
Od tamtej pory Agatka unikała Romana, nie siadała na jednej ławce i nawet jeśli miała się nudzić, wolała to robić w samotności, nie wąchać pięknie pachnącego tytoniu z orzechowego cybucha ani nie słuchać historii o burzliwej młodości.
Następnego roku słoneczniki na łące u Stogów były jeszcze piękniejsze. Agatka zobaczyła cztery wielkie okrągłe słońca. Nie będę już nigdy kradła, nigdy!