To nie był normalny dom. Ojciec nosił brodę i w samym końcu
socjalizmu był w Ameryce. Dostał paszport! Do tego umiał naprawić telewizor,
znał angielski i ładnie się wysławiał po polsku. Nie pił wódki, więc z góry był
podejrzany. Do czasu, kiedy w okolicy nie rozpanoszyli się świadkowie Jehowy,
Adam mógł być Żydem. A potem to trudno powiedzieć, chociaż - wiadomo, że dla
niepoznaki – dzieci były chrzczone i u pierwszej komunii też były. Matka też
jakaś taka czarna, a cera blada. I to nazwisko.
- Na pewno Żydy, na brodę tylko popatrz! – szeptała za
plecami w warzywniaku okutana w stare futro kobieta.
Jakby nawet i Żydzi, to czy oni są głusi? W każdym razie
podejrzana rodzina krążyła po Polsce przez jakiś czas. Naprawdę odstawali od
reszty. Ania sama szyła sobie sukienki z kolorowych materiałów, a Adam nosił w
klapie opornik. Dziwadła. Kiedy wyprowadzili się do Szczytna, gdzie Adam
pracował w zakładach elektronicznych, zaczęli dostawać tajemnicze paczki. Jakaś
pani z Niemiec Zachodnich napisała list, że chce im pomagać, znalazła gdzieś ich
nazwisko i adres. Musieli tylko napisać, co im najbardziej potrzebne. I choć
Ania miała pewne opory, w końcu gdy na półkach sklepowych nie było nic oprócz
octu i musztardy, a kolejki po papier toaletowy ciągnęły się jak glut
przedszkolaka, napisała, że potrzebuje proszek do prania i że w ogóle wszystko
się przyda, bo ich dwuletni syn ma masło i żółty ser na wydział. A oni jakoś
dadzą radę.
Paczki przychodziły regularnie, zasilając ich w naprawdę
niezbędne rzeczy. I kapcie dla Karolka, i mleko w proszku, i wymarzony proszek
Omo. Chociaż wytłumaczyli, że nic ich z Niemcami nie łączy, a nazwisko to
historyczne zaszłości, pani i tak chciała pomagać i zostać sobie anonimowym
darczyńcą.
Sąsiedzi ich lubili, a oni lubili sąsiadów. Można było u tej
dziwnej rodziny przechować wódkę za zasłoną w dużym pokoju, jak się miało
problemy z piciem i chciało się zachować zapas na cały miesiąc. Można było się
wymienić i za kartki na czekoladę dostać te na wódkę. W końcu można ich nawet
było poprosić o rzucenie okiem na dziecko, jakby co. Okazali się całkiem
normalni.
Karolek w końcu urósł i miał iść do pierwszej komunii.
Mieszkali już zupełnie gdzie indziej, ale tam ich rodzinę się znało od pokoleń.
Jedni mówili, że to porządni ludzie, a inni, że podczas wojny dziadek
szabrował. Jeszcze inni mówili, że to Volksdeutsche, co absolutnie nie
wchodziło w grę. Dziadek Adama służył w armii carskiej, a zamiast picia kawy
wiedeńskiej palił machorkę. Nie zdarzało mu się też mówić „Ach, so…”, ale
często nukał. Tylko to nazwisko.
Ania poszła na zebranie na plebanię. Oczywiście proboszcz
miał przygotować dzieci do sakramentu przyjęcia Chrystusa, jako że to on miał
największe ku temu zdolności w tej małomiasteczkowej parafii. Bełkot. Tak go
nazywały dzieci, bo przeszedł udar i nie doszedł do pełnej sprawności.
Rzeczywiście zrozumienie jego mowy wymagało sporej koncentracji. Choć z trudem,
Ania zrozumiała, że warunkiem do dopuszczenia dziecka do komunii jest
podpisanie dokumentu, w którym zobowiązuje się nie podawać alkoholu podczas
przyjęcia po uroczystości w kościele.
„Czemu nie miałabym podać koniaku do deseru” – Ania zaczęła
rozmyślać, a lista krążyła między rodzicami. W domu alkohol pojawiał się na
stole rzeczywiście bardzo rzadko, jako rarytas, synonim luksusu, który chwilowo
był nieosiągalny. Dlatego Ania nie widziała nic zdrożnego w koniaku do tortu
kawowego, będącego w jej przekonaniu doskonałą nagrodą za dzielne wkuwanie
przez Karolka tych litanii, formułek i aktów wiary. Tort także chciała nasączyć
odrobiną spirytusu. Taki miała przepis. Kiedy lista doszła do niej, nie
podpisała. Inna. Już się przyzwyczaiła przez lata, że jest inna, więc nie za
bardzo przejęła się spojrzeniami rzucanymi przez pozostałych rodziców w jej
stronę, ale je zauważyła. Nawet gdyby była Żydem albo Jehówką, to nie jest
ślepa.
Bełkot dał się przekonać argumentom Ani i zrozumiał to, bo
choć był małomiasteczkowym księdzem, był też rozsądnym i prawym człowiekiem.
Natomiast gdy Ania wychodziła z zebrania, eleganckie panie w garsonkach i
jesionkach, uprzednio podpisawszy listę zobowiązań, właśnie omawiały ile litrów
wódki na głowę przygotować na uroczysty obiad i skąd wziąć kartki.
Ania w swojej prostoduszności nawet chciała się wymienić na
kartki na masło, bo przydałoby się go trochę więcej do kremu do tego kawowego
tortu, ale jakoś się powstrzymała i poszła sobie w swoją stronę. Luty był jak
zwykle zimny, a ludzie dogrzewali się, jak mogli, więc tę szarość i beznadzieję
potęgował jeszcze zapach zimna opalanego węglem, odpadające tynki i nieświecące
latarnie przy drodze. Szarość ogarnęła świat.
Agatka miała wtedy rok i zaczęła mówić, Karolek szykował się
do pierwszej komunii. Przez całą zimę szlifował katechizm – na wyrywki. To nie
był normalny dom. W tym domu bardzo dużo rozmawiało się z dziećmi. O miłości,
złu i śmierci. O pieskach, kotkach i beznadziei. I o lawendzie, zapachu bzu i
naftaliny. Marzyło się też o tym, że kiedyś to się wszystko skończy i wreszcie
będzie normalnie.
Chociaż Ania i Adam nie pamiętali z autopsji, co to znaczy
normalnie, bo doświadczyli tylko żelaznej kurtyny, wyrobów czekoladopodobnych w
opakowaniu zastępczym i szarego tynku szarych miast, to wierzyli, że paczki i
pocztówki z całego świata nie mogą kłamać. Chcieli dobra i wolności dla swoich
dzieci, kochając jednocześnie ten smutny kraj nad Wisłą. Kraj zakłamania, błota
i kartoflisk zasiedlonych przez dewizową stonkę.
Jako produkt wolnościopodobny w opakowaniu zastępczym,
wybrali w końcu połowiczną emigrację. Ani i dzieciom żyło się lepiej, mieli się
w co ubrać. I wtedy to już odstawali nie trochę i nie z fanaberii kolorowych
falbanek, ale na całego. Zamiast granatowego ortalionu na śnieg, Agatka miała
fioletowo-różowo-żółty kombinezon w kratkę. Nawet w katalogach Quelle takiego
się nie dało zobaczyć. Tylko Ania czasem płakała wieczorami, nie dając sobie
rady bez męskiego wsparcia. Szczególnie wtedy, kiedy w aptece nie mogła kupić
podpasek, nawet spod lady. I pisała długie listy do Ameryki, a od czasu do
czasu jeździła do Lublina na rozmowę kontrolowaną przez telefon połączony
drutem z drugim końcem Oceanu Atlantyckiego. I Karolka i Agatkę też zabierała
ze sobą. A dzieci czekały na ten fragment taty, jak na Boże Narodzenie, albo i
bardziej. Tata to już nie była broda, pociągła twarz i jogurt z owoców leśnych,
przynoszony po pracy. Tata był głosem i jakąś taką hybrydą Ameryki, paczek i
kalendarza z Myszką Miki.
Aż pewnego dnia wrócił. Karol miał już trzynaście lat i
przechodził właśnie mutację. Czekał na ten dzień z drżących sercem. Wiedzieli,
że Adam wróci po świętach, a przed świętami przyśle paczkę. A tu paczka okazała
się Adamem! Ania pobladła jeszcze bardziej z tego szczęścia, a Agatka
obchodziła tatę jak intruza przez jakieś trzy dni. Wstydziła się go, nie znała
tego obcego pana, siedzącego na obrotowym fotelu. Widziała go na zdjęciach,
znała jego głos, ale on był jakiś inny.
Dopiero po Nowym Roku Agatka wygrała wyścigi na sankach, a
Adam stał na górze i puchł z dumy.
- Nieźle ten pana chłopak sobie radzi – powiedział do niego
jakiś facet w szarym palcie.
- To moja córka – odpowiedział z nieukrywaną radością, a
Agatka to słyszała. Dopiero wtedy uznała, że to naprawdę jest ten sam tata,
który kupował kiedyś jogurt, jak się przesiadał pod mleczarnią, gdy wracał z
pracy do domu.