czwartek, 28 listopada 2013

Inni



To nie był normalny dom. Ojciec nosił brodę i w samym końcu socjalizmu był w Ameryce. Dostał paszport! Do tego umiał naprawić telewizor, znał angielski i ładnie się wysławiał po polsku. Nie pił wódki, więc z góry był podejrzany. Do czasu, kiedy w okolicy nie rozpanoszyli się świadkowie Jehowy, Adam mógł być Żydem. A potem to trudno powiedzieć, chociaż - wiadomo, że dla niepoznaki – dzieci były chrzczone i u pierwszej komunii też były. Matka też jakaś taka czarna, a cera blada. I to nazwisko.
- Na pewno Żydy, na brodę tylko popatrz! – szeptała za plecami w warzywniaku okutana w stare futro kobieta.
Jakby nawet i Żydzi, to czy oni są głusi? W każdym razie podejrzana rodzina krążyła po Polsce przez jakiś czas. Naprawdę odstawali od reszty. Ania sama szyła sobie sukienki z kolorowych materiałów, a Adam nosił w klapie opornik. Dziwadła. Kiedy wyprowadzili się do Szczytna, gdzie Adam pracował w zakładach elektronicznych, zaczęli dostawać tajemnicze paczki. Jakaś pani z Niemiec Zachodnich napisała list, że chce im pomagać, znalazła gdzieś ich nazwisko i adres. Musieli tylko napisać, co im najbardziej potrzebne. I choć Ania miała pewne opory, w końcu gdy na półkach sklepowych nie było nic oprócz octu i musztardy, a kolejki po papier toaletowy ciągnęły się jak glut przedszkolaka, napisała, że potrzebuje proszek do prania i że w ogóle wszystko się przyda, bo ich dwuletni syn ma masło i żółty ser na wydział. A oni jakoś dadzą radę.
Paczki przychodziły regularnie, zasilając ich w naprawdę niezbędne rzeczy. I kapcie dla Karolka, i mleko w proszku, i wymarzony proszek Omo. Chociaż wytłumaczyli, że nic ich z Niemcami nie łączy, a nazwisko to historyczne zaszłości, pani i tak chciała pomagać i zostać sobie anonimowym darczyńcą.
Sąsiedzi ich lubili, a oni lubili sąsiadów. Można było u tej dziwnej rodziny przechować wódkę za zasłoną w dużym pokoju, jak się miało problemy z piciem i chciało się zachować zapas na cały miesiąc. Można było się wymienić i za kartki na czekoladę dostać te na wódkę. W końcu można ich nawet było poprosić o rzucenie okiem na dziecko, jakby co. Okazali się całkiem normalni.
Karolek w końcu urósł i miał iść do pierwszej komunii. Mieszkali już zupełnie gdzie indziej, ale tam ich rodzinę się znało od pokoleń. Jedni mówili, że to porządni ludzie, a inni, że podczas wojny dziadek szabrował. Jeszcze inni mówili, że to Volksdeutsche, co absolutnie nie wchodziło w grę. Dziadek Adama służył w armii carskiej, a zamiast picia kawy wiedeńskiej palił machorkę. Nie zdarzało mu się też mówić „Ach, so…”, ale często nukał. Tylko to nazwisko.
Ania poszła na zebranie na plebanię. Oczywiście proboszcz miał przygotować dzieci do sakramentu przyjęcia Chrystusa, jako że to on miał największe ku temu zdolności w tej małomiasteczkowej parafii. Bełkot. Tak go nazywały dzieci, bo przeszedł udar i nie doszedł do pełnej sprawności. Rzeczywiście zrozumienie jego mowy wymagało sporej koncentracji. Choć z trudem, Ania zrozumiała, że warunkiem do dopuszczenia dziecka do komunii jest podpisanie dokumentu, w którym zobowiązuje się nie podawać alkoholu podczas przyjęcia po uroczystości w kościele.
„Czemu nie miałabym podać koniaku do deseru” – Ania zaczęła rozmyślać, a lista krążyła między rodzicami. W domu alkohol pojawiał się na stole rzeczywiście bardzo rzadko, jako rarytas, synonim luksusu, który chwilowo był nieosiągalny. Dlatego Ania nie widziała nic zdrożnego w koniaku do tortu kawowego, będącego w jej przekonaniu doskonałą nagrodą za dzielne wkuwanie przez Karolka tych litanii, formułek i aktów wiary. Tort także chciała nasączyć odrobiną spirytusu. Taki miała przepis. Kiedy lista doszła do niej, nie podpisała. Inna. Już się przyzwyczaiła przez lata, że jest inna, więc nie za bardzo przejęła się spojrzeniami rzucanymi przez pozostałych rodziców w jej stronę, ale je zauważyła. Nawet gdyby była Żydem albo Jehówką, to nie jest ślepa.
Bełkot dał się przekonać argumentom Ani i zrozumiał to, bo choć był małomiasteczkowym księdzem, był też rozsądnym i prawym człowiekiem. Natomiast gdy Ania wychodziła z zebrania, eleganckie panie w garsonkach i jesionkach, uprzednio podpisawszy listę zobowiązań, właśnie omawiały ile litrów wódki na głowę przygotować na uroczysty obiad i skąd wziąć kartki.
Ania w swojej prostoduszności nawet chciała się wymienić na kartki na masło, bo przydałoby się go trochę więcej do kremu do tego kawowego tortu, ale jakoś się powstrzymała i poszła sobie w swoją stronę. Luty był jak zwykle zimny, a ludzie dogrzewali się, jak mogli, więc tę szarość i beznadzieję potęgował jeszcze zapach zimna opalanego węglem, odpadające tynki i nieświecące latarnie przy drodze. Szarość ogarnęła świat.
Agatka miała wtedy rok i zaczęła mówić, Karolek szykował się do pierwszej komunii. Przez całą zimę szlifował katechizm – na wyrywki. To nie był normalny dom. W tym domu bardzo dużo rozmawiało się z dziećmi. O miłości, złu i śmierci. O pieskach, kotkach i beznadziei. I o lawendzie, zapachu bzu i naftaliny. Marzyło się też o tym, że kiedyś to się wszystko skończy i wreszcie będzie normalnie.
Chociaż Ania i Adam nie pamiętali z autopsji, co to znaczy normalnie, bo doświadczyli tylko żelaznej kurtyny, wyrobów czekoladopodobnych w opakowaniu zastępczym i szarego tynku szarych miast, to wierzyli, że paczki i pocztówki z całego świata nie mogą kłamać. Chcieli dobra i wolności dla swoich dzieci, kochając jednocześnie ten smutny kraj nad Wisłą. Kraj zakłamania, błota i kartoflisk zasiedlonych przez dewizową stonkę.
Jako produkt wolnościopodobny w opakowaniu zastępczym, wybrali w końcu połowiczną emigrację. Ani i dzieciom żyło się lepiej, mieli się w co ubrać. I wtedy to już odstawali nie trochę i nie z fanaberii kolorowych falbanek, ale na całego. Zamiast granatowego ortalionu na śnieg, Agatka miała fioletowo-różowo-żółty kombinezon w kratkę. Nawet w katalogach Quelle takiego się nie dało zobaczyć. Tylko Ania czasem płakała wieczorami, nie dając sobie rady bez męskiego wsparcia. Szczególnie wtedy, kiedy w aptece nie mogła kupić podpasek, nawet spod lady. I pisała długie listy do Ameryki, a od czasu do czasu jeździła do Lublina na rozmowę kontrolowaną przez telefon połączony drutem z drugim końcem Oceanu Atlantyckiego. I Karolka i Agatkę też zabierała ze sobą. A dzieci czekały na ten fragment taty, jak na Boże Narodzenie, albo i bardziej. Tata to już nie była broda, pociągła twarz i jogurt z owoców leśnych, przynoszony po pracy. Tata był głosem i jakąś taką hybrydą Ameryki, paczek i kalendarza z Myszką Miki.
Aż pewnego dnia wrócił. Karol miał już trzynaście lat i przechodził właśnie mutację. Czekał na ten dzień z drżących sercem. Wiedzieli, że Adam wróci po świętach, a przed świętami przyśle paczkę. A tu paczka okazała się Adamem! Ania pobladła jeszcze bardziej z tego szczęścia, a Agatka obchodziła tatę jak intruza przez jakieś trzy dni. Wstydziła się go, nie znała tego obcego pana, siedzącego na obrotowym fotelu. Widziała go na zdjęciach, znała jego głos, ale on był jakiś inny.
Dopiero po Nowym Roku Agatka wygrała wyścigi na sankach, a Adam stał na górze i puchł z dumy.
- Nieźle ten pana chłopak sobie radzi – powiedział do niego jakiś facet w szarym palcie.
- To moja córka – odpowiedział z nieukrywaną radością, a Agatka to słyszała. Dopiero wtedy uznała, że to naprawdę jest ten sam tata, który kupował kiedyś jogurt, jak się przesiadał pod mleczarnią, gdy wracał z pracy do domu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz