Wdrapaliśmy się po niezwykle stromych drewnianych schodach na ostatnie, drugie piętro. Otworzył przede mną świeżo pomalowane, skrzypiące drzwi. Pachniało drewnem i było nieco za chłodno.
- Naprawdę musisz w nich chodzić? – zapytałam, wskazując na
stojące w kącie białe chodaki na gumowej podeszwie.
- Tak – odparł tym swoim spokojnym, głębokim głosem.
- Po co? – dociekałam, zdejmując buty i mój ulubiony
wiosenny płaszczyk upstrzony kwietną łąką.
- Żeby się nie poślizgnąć na krwi w sali operacyjnej. Na
przykład. Chcesz kawy?
- Z mlekiem. Poproszę. – odpowiedziałam już z łazienki,
myjąc ręce mydłem o zapachu mydła. Nie fiołków, nie lawendy, mydła po prostu.
Lubię dotyk bosych stóp o surowe drewno, a podłogi w jego
mieszkaniu były idealne. I nowy stół na środku pokoju. Na dwanaście osób. Jedno
z krzeseł leżało bokiem na tekturze na tej pięknej podłodze.
- A, właśnie olejuję. Kupiłem stół na całe życie. Mam
nadzieję, że ci się podoba – zobaczył, że zdziwiona spojrzałam na to krzesło.
- Naprawdę piękny. To dąb?
- Lity. We trzech wnosili blat – odpowiedział dumny, jak
prawdziwy samiec alfa po polowaniu. – Tylko nie stawiaj świeczników
bezpośrednio, bo jeszcze nie impregnowałem.
O świecznikach nawet nie pomyślałam, bo już wtuliłam się w
miękką, wygodną kanapę. Podwinęłam nogi pod siebie, dostałam kawę z mlekiem i
ciastko maślane z cukrem. Pachniało masłem. Kocham masło!
- Może jakiś film? Jestem trochę zmęczony – zaproponował od
niechcenia.
- Jasne, chętnie. Też jestem zmęczona.
„Wall-e” to animowana futurystyczna historyjka dwóch
robotów, które dzieli przepaść co najmniej trzech generacji świetlnych.
Dokładnie jak mnie i pana doktora. I się w sobie zakochują, dbają o ostatnią na
świecie roślinkę i chcą obudzić życie na nowo. No to nie dokładnie jak ja i pan
doktor.
- Idę do łóżka.
Obudziłam się wcześniej niż zwykle z poczuciem drżenia w
żołądku. Jak w dniu matury. Jak przed lotem. Jak przed jazdą motocyklem. Było
już widno, choć morze za oknem jeszcze spało. Słońce rozświetlało sypialnię na
biało. Białe ściany, jasny jesion na podłodze i biała komoda. I pościel też
biała. I biały on.
Zawsze się zastanawiałam, skąd on wziął tę lekką puchową
pościel. Taką cienka i taką ciepłą jednocześnie. Pierzyna od babci była gorąca,
ciężka i przytłaczająca, dlatego od dawna śpię pod fizelinową kołderką. A tutaj
– raj! Anioły chyba z piór dla mnie poobdzierał, żeby mi się lekko spało po tej
cudownie grzesznej nocy. Świeży szelest czystej poszwy. Pachnie praniem. Nie
lawendą, nie fiołkiem – praniem!
Słońce zaczęło świecić na jego zadarty nos. Spał sobie
spokojnie, lekko pochrapując, może bardziej sapiąc. Cichutki jak zawsze. Cztery
piegi już mu wyszły tej wiosny – pomyślałam, kiedy zaczął marszczyć brew.
Słońce operowało coraz bardziej. Zaczęły mu się robić drobne zmarszczki w koło
oczu. Sieć pajęcza. Sieć rybacka. Z drobnymi oczkami. - Mógłby się nie budzić,
lubię patrzeć, kiedy śpi.
Wtuliłam się w niego i wiedziałam, że poczuję zapach, który
tak dobrze pamiętam. Pachniał sobą. Nie mydłem, nie praniem, nie potem i nie
kawą – sobą. Otulona w miękką bawełnę i zapach szczęścia zasnęłam znowu, z lewą
stopą wystawioną na pastwę tego nieco za chłodnego pokoju.
Budzik zaczął dzwonić o 6:55.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz