sobota, 23 listopada 2013

Słonecznik



- Wujku! Przecież nie wolno kraść! – Agatka krzyknęła przerażona, kiedy ostrze noża już było w połowie łodygi słonecznika.
- Jak do jedzenia to wolno – odpowiedział lekko łysiejący Roman.
- Przecież nie jesteśmy głodni, prawda? – zapytała rezolutnie.
- Daj spokój – odparł i dokończył przecinanie kruchej nogi słonecznika.
W środku była pusta, a w dotyku lekko szorstka. Kiedy wujek odciął kwiat i poszedł za miedzę, żeby usunąć słonecznikowe farfocle, Agatka wzięła łodygę i patrzyła przez nią na chmury, na stodołę Mariana i na studnię tuż obok.
- Widzisz, jaki dojrzały? Czarniutki – pokazał triumfalnie wujek. – Wyrzuć tego badyla.
Przełamał słonecznik na pół, dał Agatce do małych rączek wielką połówkę dojrzałego słonecznika. Szli i łuskali ziarenka, a nad nimi latały jaskółki i pachniało świeżo skoszonym sianem.
- Wujku, a czyj to był słonecznik?
- Niczyj – odpowiedział pewny siebie. – Przy drodze rósł, był niczyj.
- Ale to jest łąka pana Stogi. – „Skąd ta pięciolatka tak zawsze wszystko wie, zaczyna mnie wkurzać” – pomyślał Roman, a powiedział:
- Łąka może i tak, ale słoneczniki bezpańskie.
Końcówka sierpnia była wyjątkowo upalna i ładna. Tumany kurzu unosiły się za każdym przejeżdżającym przez pole rowerem. Było pusto, jak okiem sięgnąć krajobraz nie przedstawiał nic ponad to, co stworzyła natura. Dopiero za krzakami na samym końcu łąki zaczynała się wieś.
Szli i skubali tego słonecznika, a palce Agatki zaczynały się robić czarne i szorstkie.
- O, masz żałobę po kocie! – zaczął się śmiać z Agatki.
- Nie mam kota. Jak mogę mieć żałobę?
- No mówi się tak tylko – śmiał się jeszcze bardziej. I wyciągnął z kieszeni fajkę. Prawdziwą z orzechowego drewna. Wujek Romek robił fajki sam, zawsze miał jakąś ładną, wyjątkową i zawsze tak ładnie pachniało tytoniem, gdy sobie pykał. Pyk, pyk…
Szli i skubali słonecznika, Roman raz na jakiś czas pyknął fajkę. Jego broda wokół ust była lekko żółtawa. Agatka nie wiedziała, ile wujek ma lat, ale na pewno był bardzo stary. Musiał być stary, skoro miał brodę. I taki brązowym był na twarzy, ciocia mówiła, że ogorzały.
Ciocia nie była żoną wujka, tylko jego siostrą.
- No to jak to, ciocia to nie jest żona wujka? – zapytała Agatka zdziwiona mamy, gdy jej tłumaczyła te wszystkie rodzinne zawiłości.
- No tak, koń to nie jest mąż krowy, a też razem mieszkają. Aha. – Agatka coraz wyraźniej zaczynała rozumieć o co chodzi w parach i opozycjach. Aha.
Kiedy doszli na podwórko, ciocia już czekała przy drewnianym płocie.
- Roman, zgłupiałeś? – spojrzała na niego ze złością w oczach. – Przyjeżdżasz i tylko mi wstydu narobisz.
- Ale o co ci chodzi? – Roman z powagą patrzył na ciocię i pykał sobie fajką, a Agatka skubała słonecznika palcami w kolorze ziemi zmieszanej z wodą.
- Już mi Stogowa doniosła. Ukradłeś im słonecznika.
- Daj spokój – powiedział wujek i poszedł na ławkę pod drewnianym płotem. Wziął miskę z wodą deszczową z beczki, kostkę wyschniętego mydła, zdjął skórzane stare sandały i zaczął sobie moczyć nogi.
Agatka usiadła obok i cała aż się trzęsła. To jak to tak, była złodziejką. Najstraszniejsza rzecz na świecie. Nie wolno kraść! Raz dziewczynka ukradła jej ukochaną Kler. I potem mówiła, że to jej. I Agatka od tej chwili wiedziała, że kradzież to coś strasznego, że nie wolno kraść, zabierać i nie oddawać. I że jak się pożycza, to zawsze się oddaje w nienaruszonym stanie. A wujek i ona – oni okradli państwa Stogów. Jak ona teraz sobie z tym poradzi. Będzie żyć z piętnem złodzieja do końca życia. Dobrze, że nie są w Azji, bo tatuś mówił, że tam za kradzież obcinają ręce. Ale Radoryż to chyba jeszcze nie Azja, prawda?
Woda w misce wujka zrobiła się sino-fioletowa, a na wierzchu zaczął się tworzyć mydlany kożuch. I wtedy Roman wziął swoją połówkę słonecznika, odłamał wyskubany kawałek i zaczął nim szorować spękane pięty:
- Widzisz Agatko? To idealna szczotka do pięt taki słonecznik. Nie rozumiem, dlaczego ludzie tego nie doceniają.
- Aha – odpowiedziała mu, ale wciąż wiedziała, że ten wujek Roman to nie jest dobry człowiek, że to jest ziółko. Niezłe ziółko. Jeszcze kilka chwil temu, przed słonecznikową aferą, lubiła go, bardzo się jej podobał, bo wyglądał jak święty z obrazu, który wisiał w salonie nad stołem. A teraz go nie tylko nie lubiła, ale się go trochę bała, bo to był rzezimieszek. I złodziej. I ona też była złodziejką. Czuła się wrobiona.
Ciocia zresztą dała jej reprymendę, jak mówiła babcia, że przecież mogła powstrzymać wujka, że to wstyd przed wszystkimi, że ona zaprasza ich w gości, a oni jej tyłu na wsi porobią. Miała rację. Wstyd. I hańba.
Agatka poszła do kuchni, gdzie ciocia właśnie zaczęła smażyć racuchy na kolację. Pachniało masłem i Agatka już się cieszyła na samą myśl o pysznych, chrupiących placuszkach.
- Ciociu, ja cię przepraszam – powiedziała ze skruchą – ja nie chciałam, ja nie będę już kradła, nigdy nie będę.
- Dobrze, kochanie – powiedziała ciocia – ale ten Romek to już przesadza, naprawdę. – I wróciła do patelni i łopatki.
Agatka jeszcze kilka dni chodziła skruszona i nie mogła sobie dać rady z tym słonecznikiem. Nie chciała też spotkać na polnej drodze pani Stogowej albo jej męża. Jak tu żyć z takim piętnem? Na pewno będzie miała znak na czole, Z jak złodziej. Przeglądała się w lustrze, myła to czoło, szorowała i chyba się udało, bo znaku ani widu, ani słychu.
Od tamtej pory Agatka unikała Romana, nie siadała na jednej ławce i nawet jeśli miała się nudzić, wolała to robić w samotności, nie wąchać pięknie pachnącego tytoniu z orzechowego cybucha ani nie słuchać historii o burzliwej młodości.
Następnego roku słoneczniki na łące u Stogów były jeszcze piękniejsze. Agatka zobaczyła cztery wielkie okrągłe słońca. Nie będę już nigdy kradła, nigdy!  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz