- Dziadku, po co zbieramy te pędraki? – zapytała brązowooka dziewczynka,
podnosząc z liścia ziemniaka kolejną larwę do swojego Małego plastikowego
wiaderka.
- To są szkodniki – po chwili odsapnął dziadek, pochylony w
drugim rzędzie kartofliska.
- A nie możemy ich po prostu rozdeptać?
- One są za sprytne na rozdeptywanie – odpowiedział dziadek
i dalej przeglądał liście.
Pędraki były tłuste i pękate. Ale Agatka się ich nie
brzydziła, bo w dotyku były elastyczne i przede wszystkim nie były obślizgłe.
Obślizgłe robale są najgorsze do dotykania, ale takie suche to całkiem
przyzwoite robaki.
- I co później z nimi zrobimy?
- Oj, zobaczysz – dziadek odchrząknął i wrócił do pracy.
Agatka też zbierała dalej, sprytnie wychwytując paluszkami
wszystkie pędraki, co do jednego. Nikt nie był bardziej dokładny niż ona.
Ogródki zakładowe były niewielkie, pięć grządek ziemniaków, dynie, kabaczki,
dwa rzędy pomidorów, a w szklarni jedna półka z konspektami. Uwielbiała chodzić
z dziadkiem do ogródka. Po pierwsze nikt jej nie pilnował za bardzo. Był płot i
ścieżki – to one wyznaczały granice rzeczywistości. I była dziura w płocie na
drugą stronę ogródka, gdzie rósł orzech włoski, maliny, poziomki i gdzie miał
działkę „Wujek Zaściennik”. Po drugie był hydrant i kamienny krąg, a zatem
wyścigi ślimaków, picie lodowatej wody, która smakowała żelazem i moczenie nóg
w gorący dzień. Po trzecie był kompost.
- Babciu, dlaczego zbieramy te resztki? – zapytała kiedyś
Agatka, gdy babcia do plastikowego kubełka wrzucała obierki i nać marchewki.
- To na kompost.
- Aaaa…
Kompost był najbardziej śmierdzącą górką, jaką można było
zobaczyć w Puławach. Był mniejszy niż Sybilla czy Zielona, ale śmierdział najbardziej.
Poza tym trzeba go było przekopywać i grabić. Co dzień. Agatka miała specjalną
grackę na krótkiej rączce i małe grabki. Ale nie takie jak dziecięce plastikowe
grabki do piaskownicy, miała prawdziwe metalowe grabki na drewnianym trzonku, z
którego kiedyś wchodziły drzazgi w dłonie, a teraz już był gładki i wyślizgany.
W kompoście najciekawsze było to, że jak się go przekopywało, to można było
natrafić na skorupkę od jajka albo na kawałek marchewki. No i żyły tam małe
wije, normalne dżdżownice i rosówy. Chłopaki lubiły rosówy, ciągle o nich
gadały, że najlepsze na ryby i że takie obrzydliwe, ale chłopaki nie miały
wstępu do ogródka. A Agatka miała tam stałą rezydenturę ze szczególnymi
uprawnieniami.
Mogła na przykład zjadać poziomki od pani Marysi, podkradać
morele od pani Ani i wyrywać rzodkiewki od pana Wacka. Przede wszystkim
rzodkiewki i marchewki prosto z gruntu miały jedną zaletę. Trzeba było
skorzystać z myjki, żeby pozbyć się resztek ziemi. A poza tym chrupały tak, że
aż w głowie hałasowało.
- No i co z tym wiaderkiem teraz? – krzyknęła do dziadka, stojącego
na drugim końcu grządki.
- Postaw koło szklarni, już kończę.
Dziadek wziął trzy stare deski pomalowane farbą olejną i
wystawały z nich gwoździe. Farba odprysnęła co najmniej pięć razy, a każda
kolejna warstwa miała inny odcień beżu. Wziął też jakieś suche patyki, łodygi i
liście. I stary „Przekrój”, którym zwykle nakrywał się po poobiednej drzemce na
narożniku, udając że czyta. A potem ni stąd ni zowąd mówił do Agatki:
- Gdy spałem śnili mi się moi zadkowie…
- Kto to są zadkowie? – pytała mała ciekawska dziewczynka.
- To samo co przodkowie, ale przodkowie to głupi wyraz, mi
się śnili zadkowie.
- Aaa… - wpatrzona w dziadka dziewczynka rozdziawiała buzię
w uwielbieniu.
No i dziadek wziął te kartki, poskręcał w kłębki. Agatka też
mu pomagała lepić gazeciane kulki. I w końcu poskręcali tych kulek mnóstwo i
poutykali je między gałęzie. Choć powszechnie wiadomo, że dzieci plus zapałki
równa się pożar, w ogródku to Agatka była gromowładnym piromanem. Ognisko
zaczęło płonąć i dymić jak szalone. Łodygi od pomidorów wyginały się w płomieniach, zaczynały tlić
się liście, a deski zostały ogarnięte przez zielone języczki. To przez tę farbę,
tak mówił dziadek.
I kiedy stali sobie tak przy ognisku we dwoje - białowłosy
Einstein z obrazka, Woody Allen z telewizora, zwykły dziadek Tadek, który
napisał rozprawę doktorską o szczepie bakterii glebowych Rhizobium, wiążących
azot z gleby u roślin motylkowych, i mała dziewczynka, przedszkolak z
cieniutkimi warkoczami i opaloną na brązowo buzią, ogarniało ich ciepło i
spokój.
W końcu dziadek poszedł pod szklarnię i przyniósł dwa
wiaderka pędraków.
- Agatko, bądź cicho. Usłyszysz muzykę śmierci.
I zaczął wrzucać te pędraki do ogniska po jednym, a one
pykały jak otwierana właśnie puszka z sokiem z Agrohansy. A jak wrzucał garść
następowała kanonada kapiszonów z odpustu. A jak wrzucił wszystkie, to
skwierczały skwarki na patelni u babci Dzińdzi.
***
- Tato, masz gościa.
- Dziadku to ja – powiedziała Agata, kiedy przyszła
w odwiedziny do dziadka, leżącego w łóżku w małym pokoju. – A to mój syn.
Na chwilę podniósł głowę i spojrzał zamglonymi, mętnymi
oczami bez żadnego wyrazu na dziecko.
- Jaki ładny malec – wymamrotał bezzębną paplaniną i znów
odszedł gdzieś w głąb. Mały suchy orzeszek, ukochany wróbelek. Zagubiony nie
wiadomo gdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz